Wiecie, za co lubię SU?
Za to, że można odreagować tak jak dziś. Oderwać się od rzeczywistości. Można spędzić czas z fajnymi ludźmi i na moment zapomnieć o tym, jaki się miało kiepski dzień.
Od rana było chujowo. Właściwie od wczoraj, dokładnie od 19:07, kiedy zauważyłam, że mojej Rudej ucho po prostu urosło do wielkości mandarynki. W konsystencji było podobne. Użyłam wujka Google i zdiagnozowałam Rudą: krwiak. Oczywiście, chciałam od razu do weta, niestety wet czynny do 19. Zorientowałam się 7 minut za późno. PB dzwonił, ale już nikt nie odebrał. Zostało nam przeczekać noc. Musze Wam zdradzić tajemnicę: Ruda robi cudowną robotę jako przyzwoitka 🙂
W Googlach pisali straszne rzeczy. Że długie leczenie, że trzeba nacinać, że szwy. Nic podobnego. Jedno nakłucie igłą i odciągnięcie krwi do strzykawki, i po krzyku (no dobra, istnieje opcja, że zabieg będzie trzeba powtórzyć, ale to nic pewnego). Do tego antybiotyki. Po tygodniu powinno przejść – trzymajcie kciuki. Wizyta, bagatela 150 euro. Tu niestety są takie ceny za leczenie zwierząt. Samo ”puk-puk” to 60 euro. Ale takie życie. Zarobki inne, to i ceny inne.
Jak już wspominałam, cały dzień był do chrzanu. Po odstawieniu Rudej od weta miałam nadzieję, że to koniec niespodzianek i że czekają mnie już same przyjemności. Ale gdzie tam! Jednak 27 kwietnia, to nie był ”mój dzień”.
Wróciłam do domu, zalogowałam się do projektu i OMFG! Jakiś virus? babol? łot-de-fak??!! Cała praca z wczoraj (ze środy) poszła się je*ać. 6 godzin ślęczenia nad klawiaturą. Fuck! Nic się nie zapisało. Wszystko zniknęło. Nawet kopia zapasowa. Jak pech – to pech.
Popracowałam trochę, ale kompletnie bez weny.
Później okazało się, że mam do ogarnięcia ”na wczoraj” 2 artykuły tematyczne. Tak to jest, jak się zabieram za tysiąc-sto-siedemdziesiąt-pięć-i-trzy-czwarte rzeczy na raz. Próbuję rozciągać dobę, ale to jest wykonalne tylko do pewnych granic. Potem już nie chce nawet drgnąć. Artykuły napisałam. Na szybko. Są okey, ale NIE JESTEM nimi zachwycona. A bardzo nie lubię oddawać do druku pracy nad którą sama nie pieję z zachwytu. Ale niestety – tym razem liczył się czas.
Następnie zadzwonili od weta, że można odebrać Rudą 🙂 Pierwszy pozytyw dnia: z Rudą wszystko ok. W drodze do domu wstąpiłam na stację po kawę i postanowiłam dalej popracować.
Gdy dotarłam do domu, zrobiłam coś, za co zabierałam się od tygodni. Skoro dzień i tak już miałam w rozsypce, dałam sobie spokój z pracą nad projektem i stwierdziłam, że najwyższa pora zrobić plan. Plan – to brzmi dumnie 🙂 Jak to wyglądało w praktyce? Posegregowałam wszystkie tematy, które mnie ostatnio zaprzątają. Wyszło na to, że prócz jednego poważnego projektu (tego, którego część mi wcięło), mam sryliard innych rzeczy do zrobienia ”na wczoraj”.
A tak poważnie: udało mi się posegregować sprawy na pilne/ważne/niepilne/nieważne. Do każdego projektu, sprawy, artykułu, tudzież zadania, zrobiłam adekwatną mapę myśli i to wszystko ułożyłam w rozsądnej i logicznej kolejności (czyli nie tak jak lubię, a tak jak powinno być). Do tego każde zadanie dostało swoje miejsce w kalendarzu.
Brawo JA.
Teraz trzeba jeszcze narzucić sobie rygor i pilnować przestrzegania planu (co, znając mnie, może się okazać trudne do wykonania).
Byłam z siebie dumna jak dziecko i już nawet wrócił mi humor i świat zaczął jawić się w jasnych barwach, gdy nagle (czytaj: w chwili, gdy popełniłam ten karygodny błąd i postanowiłam sprawdzić maila) okazało się, że moje plany weekendowe wzięły w łeb.
No cholera, po prostu wszystkiego mi się odechciało.
Owszem cieszę się bardzo z powodu weekendowych warsztatów, tylko dlaczego akurat teraz? Teraz, gdy bardzo, ale to bardzo potrzebuję odpocząć? Choć z drugiej strony, może to i lepiej, w końcu niedługo wybywam do Polski, gdyby wtedy miały się odbyć zajęcia – nie mogłabym w nich wziąć udziału. Oki, powiedzmy, że w tym momencie, z perspektywy czasu, postrzegam to jako pozytyw, ale po południu wizja weekendu spędzonego na nauce, co najmniej mi się nie podobała.
Po tych wszystkich „newsach”, zapragnęłam odskoczni. Właśnie w takich momentach lubię wejść na SU. Nie zawsze wchodzę po to, by się zabawić, ale w takie dni jak dziś, po to, by się zrelaksować, oderwać myśli od tego, co akurat dzieje się wokół mnie. Bardzo dużo mi to daje. I często gęsto wraca mi nawet wena i chęć do pracy. To wszystko nie dzieje się samo. To dzięki Wam, dzięki Waszej obecności. Rozmowie i zabawie. Dziękuję Wam za to wszystko 🙂
To tyle. Wygadać się chciałam.
Idę spać pod prysznic, potem spać, rano pobudka o 6.
Dobranoc wszystkim 🙂
Mia 🙂
4 komentarze “Za co lubię SU…”